Spróbuję w praktycznym ujęciu pokazać i przybliżyć to, co zostało powiedziane w teorii. By uzewnętrznić własne przeżycia jednocześnie nadając im uniwersalną wartość. By zachować w pamięci jako doświadczenie i nawet jeśli tylko małymi kroczkami, iść ciągle do przodu – a oglądać się za siebie tylko po to, by wyciągać wnioski.
Może to się wydać dziwne, ale nie pamiętam mojego pierwszego dnia pracy w żłobku. Wiem, że dostałam odzież i buty do przebrania, otrzymałam niezbędne informacje dotyczące rozkładu pomieszczeń, funkcjonowania placówki, poznałam cały personel, wiem który dzień był w kalendarzu i że przepracowałam osiem godzin… A potem pamiętam już tylko powrót do domu z ogromnym bólem głowy…
Jako mama wówczas dwuletniego syna skonfrontowałam się z rzeczywistością, w której do zaspokojenia było o wiele więcej dziecięcych potrzeb niż tylko jednego dziecka. Wtedy wydawało mi się to niemożliwe. Jak je wszystkie poznać i zapamiętać naraz? Jak przytulić i pobawić się z każdym, żeby żadnemu nie było przykro i nie czuło się odrzucone? Mam przecież tylko 2 ręce i jak się okazało wkrótce – co jest równie istotne – tylko dwa kolana…
Każdy następny dzień, tydzień, miesiąc zmieniał perspektywę mojego myślenia. Okazało się, że ludzka pamięć, nawet jeśli ograniczoną, ma jednak ogromną pojemność. Udało się zapamiętać dzieci, nie zapominając o rodzicach, dziadkach, a czasem też ciociach i rodzeństwie. Równie dobrze poszło mi z zabawami zorganizowanymi… Tak się starałam zaangażować i dobrze wykonywać swoją pracę, jak najbardziej profesjonalnie, że nakręcony na wymyślanie zabaw umysł nie mógł przestać… Zabawy „wymyślały” się same – w sklepie, w samochodzie, na spacerze, bo zostały ścinki z wycinanek – które można wykorzystać, bo farba rozlała się na papierze i można było tworzyć rękoma coraz większego kleksa… A wiele z tych zabaw testował mój syn – w podobnym wieku, więc jeśli on potrafił to dzieci w żłobku też.
Zabaw i dużo różnorodnych form aktywności dla dzieci było mnóstwo. Żeby pomóc, żeby się więcej dowiedziały, zobaczyły, doświadczyły, nabyły lepszej sprawności. Wszystko według najlepszej wiedzy i tendencji obecnych we współczesnym społeczeństwie. Z biegiem czasu i wyodrębnienia się koncepcji towarzyszenia dziecku w rozwoju, wiele dotychczasowych podejść zaczęło się zmieniać. Moje myślenie też wtedy się zmieniło, a umysł jakby zatrzymał – można by dodać WRESZCIE… W mojej pracy, oprócz działania pojawiła się REFLEKSJA, która zatrzymała rozpędzony aktywnością umysł – robiąc miejsce na to, by zagościł tam spokój, a to z kolei pozwoliło rozwinąć się uważności.
Chcąc dobrze i mając pewną wiedzę można czasem przedobrzyć, dając ponieść się pędzącemu światu. Można by rzec, że mnie poniosło… pewnie nie tylko mnie… W ferworze zajęć i wciąż stymulowanej aktywności nasze życie nabiera tempa, a pewne działania stają się automatyczne, przyspieszają… to powoduje, że zaczynamy pospieszać też innych, a kogo jest nam najłatwiej pospieszać – oczywiście dzieci. Od dawna wiadomo, że lepiej pomożemy dając wędkę, a nie rybkę.
Jednak czemu tak serce wyrywa się, by nakarmić, napoić, założyć, podnieść, a nawet wieżę z klocków zbudować, czy rozstrzygnąć wszystkie bitwy o zabawki za dziecko, zamiast jemu na to pozwolić? Nadal się to zdarza. Mnie? Oczywiście…
Po nastu latach pracy zachować się profesjonalnie jest i łatwo i trudno. Łatwo, jeśli jest w nas chęć, by samemu codziennie się rozwijać i poznawać. Profesjonalność jest procesem, który nie ma reguł i gotowych recept. To my swoją uwagą, refleksją i umiejętnym gospodarowaniem „właściwym” NIEDZIAŁANIEM – nadajemy mu takie miano. Kiedy nie działam, to nie znaczy, że nic nie robię… Bo dzięki temu „nic nie robieniu” może zadziać się w małym dziecku coś, co zaważy na jego przyszłym życiu. Ale zachować się profesjonalnie jest trudno, kiedy po latach pracy możemy spotkać jej głównego wroga – rutynę. Ale tu znów z pomocą może przyjść zawsze refleksja, wyciąganie wniosków, chęć samodoskonalenia się oraz wnikliwa obserwacja nie tylko innych, ale właśnie i może przede wszystkim siebie samego.
Warto przytoczyć tu słowa Benjamina Hoffa, znanego wszystkim autora „Kubusia Puchatka”:
Kiedy już staniesz twarzą w twarz ze swymi ograniczeniami i zrozumiesz je,
możesz z nimi współdziałać, aby one nie działały przeciwko tobie
i nie wchodziły ci w drogę, a to właśnie robią, kiedy je ignorujesz,
bez względu na to czy uświadamiasz to sobie czy nie: i wówczas okaże się,
że w wielu przypadkach twoje słabości mogą być twoją siłą.
Jak pięknego uczucia można doświadczyć, gdy w naszej głowie niemal jak olśnienie w magicznie profesjonalnym duecie – połączą się teoria z praktyką. I choć teoria czasem się zmienia, to jednak wszyscy dążą do ich połączenia, by nie słyszeć wciąż: „teoria swoją drogą – a życie swoją”.
W pracy z dziećmi w żłobku dostrzegłam możliwość i satysfakcję jeszcze innego rodzaju. Satysfakcję o duchowym wymiarze, w którym środek ciężkości został przeniesiony z mojego „ja”, na „ja” dziecka. Oczywiście każdy szeroko rozumiany wychowawca małego dziecka czuje się świetnie, kiedy wymyśli ciekawą zabawę, zajęcia, wprowadzi w życie jakiś oryginalny pomysł. Jednak zawsze bardziej rozwijające, (a więc czy nie profesjonalne właśnie?) jest dla nas nie budowanie silnego, własnego „ja” – którego zaledwie cienka granica w tym procesie dzieli od rozbudowanego ego…, lecz oglądanie pięknego rozwoju małego dziecka, toczącego się na naszych oczach dzięki temu, że usunęliśmy się w cień…
Powyższy tekst jest fragmentem wystąpienia Pani Asi na Ogólnopolskim Seminarium Towarzyszenie dziecku w rozwoju; VI Spotkanie w Łodzi Temat: Wychowawca Małego dziecka – ku profesjonalności.
Drugą część wystąpienia można przeczytać tu: Jedna w żłobku godzina…